Fra diavolo
Pewien obdarzony inicjatywą, a niespokojny duchem warszawianin, o brzmiącym z niemiecka nazwisku, wyemigrował w końcu XIX-wieku z rodzinnego miasta, by w dalekiej Italii szukać lepszego losu. Zatrzymał się w Genui i tam poświęcił karierze bankowej. Kiedy już jako tako obrósł w piórka i postanowił ustatkować się - co wówczas było równoznaczne z żeniaczką, wybrał się do Krakowa, by w centrum narodowej tradycji szukać kandydatki do ołtarza. Ciągnęło go do tej porzuconej ojczyzny tak silnie, że okazał się nieczuły na powaby ognistych Włoszek i niczym Mickiewiczowski budrys zapragnął "Laszki". A w dodatku spod samego Wawelu. Młoda para - bowiem nasz bohater, co zamyślił to i zdziałał - wróciła do Genui w towarzystwie polskiej gosposi, która miała być dodatkowym łącznikiem między "dawnymi a nowymi laty", czyli Polską a Włochami. Kiedy zaś okazało się, że rodzina ma się powiększyć, młode małżeństwo znów opuściło Genuę, ponieważ pierworodny mógł się urodzić jedynie na ziemi przodków. I rzeczywiście, Alessandro zobaczył świat, może nie w najpiękniejszym z miast, lecz niezaprzeczenie polskim - w Łodzi. Po kilku latach jego mama odbyła ponownie podróż na trasie Genua - Łódź uwieńczoną urodzinami następnego syna. Mijały lata, chłopcy wzrastali na pograniczu dwu kultur: polskiej i włoskiej. W domu używano obu języków, pielęgnowano tradycje narodowe i patriotyczne, korespondowano z Sienkiewiczem, utrzymywano stosunki z Polonią, świętowano "wybuch Polski" w 1918, ale rozliczne więzy trzymały całą rodzinę mocno w Italii. Chłopcy studiowali, kończyli uniwersytet, starszy Alessandro, nawet z przygodami. Jego doktorat z filozofii "Świat jako zabawka" nie spodobał się akademickim ideologom faszyzmu, zwłaszcza, że promotor młodzieńca, zanim doszło do obrony pracy, zdążył powędrować, z tytułu swych lewicowych przekonań, za kraty. Świeżo upieczony (mimo wszystko) doktor pojechał w 1935 roku do Paryża, gdzie rozpoczął swą emigracyjną edukację od przymierania głodem, chwytania się wszelkich zajęć, konspi-rowania przeciwko Mussoliniemu i pisania wierszy. Potem przyszła wojna, ruch oporu i partyzantka. Dopiero po wyzwoleniu obudziło się praktyczne, poważne zainteresowanie teatrem. Zaczęło się od pisania, skończyło na reżyserowaniu, pracy pedagogicznej, naukowej i nieskończonych inicjatywach organizacyjnych.
Tym niespokojnym duchem, synem i emigrantów z warszawsko-krakowskiego stadła jest nie kto inny jak Alessandro Fersen - autor i reżyser wystawionej ostatnio na scenie Teatru Dramatycznego sztuki "Diabelstwa". A ze swego bujnego życiorysu, którego zaledwie cząstkę zdołałem tu przytoczyć, zwierzył mi się osobiście piękną polszczyzną, dźwięczną akcentowanym po krakowsku "l". "To wszystko zasługa niani" - wyjaśnił dr Fersen na pytanie, skąd tak znakomicie włada językiem rodziców. Owej niani sprowadzonej wraz z panną młodą spod Wawelu. "Diabelstwa" są w gruncie rzeczy dość niewinną rozprawą z czartem, której najistotniejszym niedostatkiem jest niedostatek humoru, największym i najbardziej zaskakującym wdziękiem, przebijająca ze spektaklu wiara autora w diabla. Ostatecznie w naszych czasach, można znaleźć nie tak wielu ludzi, którzy traktują serio "księcia ciemności". Przedstawienie, skomponowane z luźnych, powiązanych jedynie tytułowym anty bohaterem, obrazów, stanowi żywy dowód niewyczerpanej pomysłowości reżyserskiej polsko-włoskiego Fersena. Używając niezwykle oszczędnych środków, ograniczając dekoracje - w tradycyjnym rozumieniu - inscenizator uzyskuje wiele pięknych, zaskakujących świeżością efektów kładąc cały nacisk na aktora. Na długo pozostaną w pamięci wiosłujący żeglarze z "Diabła wśród rybaków", poetycki las z żerdzi w "Gospodzie Zielonego Smoka", piękna galopada traperskim wozem w "Skarbie Kyda-Pirata", malownicza scena ze świecami w "Księdze Hioba" i jeszcze kilka innych. W ogóle, miałem trochę żalu, że inscenizator z takim polotem nie wziął na warsztat innej, ciekawszej, głębszej, ambitniejszej artystycznie pozycji. Zadowolił się Fersenem - autorem, który, niestety, pozostaje w tyle za Fersenem - reżyserem. A przecież można było sięgnąć do Goldoniego, Pirandella, lub Gozziego.
W licznej obsadzie aktorskiej na szczególną uwagę zasługują: bezkonkurencyjny arcy diabeł Józef Nowak w rozlicznych wcieleniach, lekki, pełen wdzięku, traktujący z należytym dystansem swą rolę i całą zresztą sztukę; Franciszek Pieczka, jako hiszpańska wersja zbója-Madeja, Barbara Horawianka, alias M-me Rachele i Mirosława Krajewska - diablo kusząca Cloe oraz Tadeusz Bartosik (Master Adams) - wszyscy na dzikim, amerykańskim zachodzie, Zygmunt Kęstowicz - Pustelnik, wbrew przyrodzonym warunkom odpędzający grzeszne pokusy i inni, także dobrzy i bardzo sprawnie zgrani w tym - w gruncie rzeczy zespołowym - dziele. Mimo wielokrotnych gromów rzucanych ze sceny na szatana, przecież patrząc na dr. Fersena zaczyna się wątpić, czy przypadkiem on sam duszy diabłu za wieczną młodość nie sprzedał. Siedemdziesiątka z okładem na karku, a taki wigor, energia, żywotność. Prawdziwy brat diabła!
P. S. Halinie Dobrowolskiej, tłumaczce sztuki, należą się osobne słowa uznania, może nie tyle za sprowadzenie do Polski "Diabelstw", ile za znakomity narodowy w formie, czyli polsko-diabelski epizod (Rozmowa Nędzy z Diabłem), który w oparciu o teksty rybałtowskiej komedii opracowała i do swego przekładu włączyła. A może w ogóle spróbowałaby Pani własnych sił, nie szukając pretekstów?